„Dlaczego słowo w kulinarnym przepisie miałoby być mniej ważne od słowa w powieści?” – pyta wybitny angielski pisarz Julian Barnes. – „Przecież jedno doprowadzić może do fizycznej, drugie – do mentalnej niestrawności”
Barnes, autor między innymi Papugi Flauberta, Anglii, Anglii i, nagrodzonego Bookerem (wspaniałego!) Poczucia kresu, to szczupły, nieco kostyczny angielski dżentelmen, którego, trzymając się pozorów, trudno byłoby posądzić o szczególne upodobanie do rozkoszy stołu. A jednak to właśnie gotowaniu i jedzeniu – sztukom, które, jak pisze, podobnie jak seks i polityka zainteresowały go, kiedy było już zbyt późno, by pytać o nie rodziców – poświęcił zbiór esejów The Pedant in the Kitchen („Pedant w kuchni”), opublikowany po raz pierwszy w 2003 roku i kilkakrotnie już w Wielkiej Brytanii wznawiany.
Jedno się zgadza: co prawda kostyczny dżentelmen lubi gotować i jeść, ale nie oblizuje rozkosznie palców, nie poddaje się kuchennym żywiołom, nie działa spontanicznie. Przeciwnie: głosi pochwałę pedanterii, dokładności, spokoju, przekonując, że mogą one prowadzić do rezultatów równie udanych, co – pozornie atrakcyjniejsze – kreatywne szaleństwo.
Nie-pedanci często nie rozumieją pedantów i przyjmują wobec nich postawę pełną wyższości. ‚Och, nie gotuję według przepisów’ – mówią, jakby gotowanie przy pomocy tekstu było czymś podobnym do uprawiania seksu z podręcznikiem pod łokciem. Albo: ‚czytam przepisy, ale tylko po to, by czerpać z nich pomysły’. Wspaniale, ale pozwól, że o coś spytam: czy zatrudniłbyś prawnika, który mówi: ‚Och, zerkam na parę paragrafów, ale tylko po to, by się zainspirować’? – pyta Barnes. A takie pytanie może zmrozić krew w żyłach nawet największych kulinarnych improwizatorów.
Barnes – piszący swoje eseje u świtu epoki najsłynniejszych dziś, telewizyjnych kucharzy – musi zgrzytać zębami, widząc Nigellę i Jamiego, którzy radzą, by „kolendrę zamieniać na pietruszkę, jeśli za tą pierwszą nie przepadacie”, „dorzucać dowolne, ulubione orzechy” i, generalnie, dodawać to, co najbardziej lubicie, nie przejmować się zanadto proporcjami, wykorzystywać w miarę dowolnie to, co macie w lodówce. Przepis Nigela Slatera na schabowy z kostką i z cykorią, rozkłada na czynniki pierwsze, punktując co mniej precyzyjne sformułowania (najgorsze jest to, że cykoria za nic w świecie nie chce zmieścić się na patelni z tymi diabelnymi kotlecikami!). W jednym z najzabawniejszych fragmentów tłumaczy, co przeżywa pedant, gdy autor przepisu każe mu użyć „dwóch średnich cebul”. No bo zastanówmy się: co oznacza słowo „średnia”? Dlaczego w przepisach cebule są zawsze tylko małe, średnie i duże, podczas gdy w rzeczywistości najmniejsze mają wielkość szalotek, największe – kamieni do curlingu? Czy należy znaleźć cebulę znajdującą się dokładnie pośrodku skali? I kto wyznacza tę skalę? I dalej: czym łyżeczka „kopiasta” różni się od „ czubatej”? Jaką miarę ma „nadmiar tłuszczu”, który należy szybkim ruchem zebrać z patelni przed dodaniem kolejnego składnika?
Te – pozornie dość męczące, a nawet pozbawione większego sensu (przynajmniej z punktu widzenia nie-pedanta) – pytania, znajdują swoje uzasadnienie, gdy zastanowimy się chwilę nie tylko nad profesją autora, ale też nad owocami tej profesji. Barnes to jeden z najwybitniejszych brytyjskich pisarzy, jeden z tych, dla których żadne słowo nie jest przypadkowe. Ktoś, kto precyzję języka ceni tak wysoko, nie może pozwolić, by w jakimkolwiek gatunku sztuki słowa traktowany był on lekkomyślnie: nie można napisać, że coś się sieka, kiedy się to po prostu kroi; nie można gotować, kiedy się blanszuje, ani piórek mylić z plastrami. Czy powieściopisarz nie zawahałby się między „zabijaniem” a „mordowaniem”, między „dziewczyną”, „laską” i „panienką”? Czy kochanek, który ma „loki czarne jak smoła” mógłby mieć „włosy kruczoczarne” albo być po prostu „brunetem”?
Dlaczego słowo w kulinarnym przepisie miałoby być mniej ważne od słowa w powieści? – pyta Barnes. – Przecież jedno doprowadzić może do fizycznej, drugie – do mentalnej niestrawności.
Pada też ważne pytanie: jaka relacja zachodzi między autorem książki kucharskiej a jej czytelnikiem? Czy kucharz wymaga milczącego posłuszeństwa? Czy może wyciągnąć jakieś sankcje w przypadku niezgody? Kto popełnia błąd, gdy rozpisany w każdym szczególe, restauracyjny suflecik okazuje się w warunkach domowych smutnym kapciem? Skoro to nabywca książki wydaje pieniądze, chyba tylko on ma prawo narzekać, ale – z drugiej strony – jak daleko sięga odpowiedzialność autora przepisu? Czyż wszystkie te znaki zapytania nie kryją zawoalowanego, poważnego pytania o literaturę? Oczywiście, przynajmniej w teorii kulinarny przepis znacznie łatwiej da się „obiektywnie” sprawdzić, podczas gdy ewentualne szkody mentalne i duchowe czytelnika trudno zrzucić na autora powieści, ale odpowiedzialność za słowo powinna być taka sama. I choć Barnes – jak każdy kuchenny szaleniec – książek kulinarnych ma jednocześnie za mało i zbyt wiele (bo kto ma ich w sam raz, nie jest prawdziwym kuchennym szaleńcem), przypomina też brutalną prawdę, którą warto zachować w pamięci, by nie przeżyć setnego rozczarowania kolejnym drogim albumem, pełnym pięknych zdjęć i przepisów, które nie wychodzą: „Wbrew sentymentalnym przekonaniom, większość ludzi nie ma w sobie powieści; a większość kucharzy nie ma w sobie książki kucharskiej”.
Drodzy autorzy przepisów, pamiętajcie więc o pedantach. Spontaniczna reszta świata niech dorzuca garść dowolnych orzechów, ale zanotujcie choć na marginesie, że najlepiej sprawdzą się laskowe. Dokładnie pięćdziesiąt gramów.
cudowna książka, ta cebula nawet mnie dała do myślenia, serdecznie również polecam rozdział o zawartości szuflad kuchennych czyli ogólnie mówiąc nadmiarze gadżetów (mam pewnie około 20tu drewnianych łyżek…)
PolubieniePolubienie