Przed świętami staram się wyszukiwać dla Was co bardziej zaskakujące bożonarodzeniowe tradycje kulinarne. Pisałam już o prowansalskiej deserowej uczcie, o japońskim kurczaku z KFC, australijskich krewetkach i najdziwniejszych smakach chipsów, cukierków i napojów, które producenci starają się wcisnąć konsumentom jako „świąteczne”. Dzisiaj zajrzymy na południe Stanów Zjednoczonych, gdzie do najpopularniejszych bożonarodzeniowych dań należy deserowa „sałatka” o nazwie ambrosia.
Sałatka to dziwne określenie na coś, co składa się w dużej części ze słodyczy, jednak tak określana bywa kombinacja składników takich jak ananas, pomarańcze, orzechy pekan, wiórki kokosowe, kandyzowane wiśnie, pianki marshmallows i bita śmietana. Przepisów jest wiele i kontrowersje budzi w zasadzie każdy składnik – przypomina to polskie spory o sałatkę jarzynową.
Pierwszy znany nam przepis na ambrozję pochodzi z wydanej w 1867 roku książki Dixie Cookery: or How I Managed My Table for Twelve Years autorstwa Marii Massey Barringer z Concord w Karolinie Północnej – najprawdopodobniej więc jest ona wynalazkiem kuchni południowych stanów. Przepis ten jest jednak znacznie prostszy od dzisiejszych i składa się w gruncie rzeczy tylko z kokosa, pomarańczy i cukru. Podobne przepisy pojawiały się w kolejnych latach w przeróżnych czasopismach w przeróżnych stanach, nie łączono ich jednak z Bożym Narodzeniem – ani zresztą wyłącznie z amerykańskim południem. Popularność dania łączy się z większą dostępnością składników – od drugiej połowy XIX wieku dzięki nowym sieciom kolejowym łatwiej rozwozić po kraju zarówno kalifornijskie pomarańcze, jak i kokosy przybyłe do portu w San Francisco z Hawajów czy Tahiti.

Pod koniec XIX wieku do pomarańczy dołączyły bardziej jeszcze egzotyczne ananasy, czasem też banany, wiśnie z syropu i odrobina likieru maraschino – w tej wersji była to w zasadzie sałatka owocowa. W niektórych wersjach zaczyna się też pojawiać bita śmietana. Wciąż jednak najczęściej przyrządzano podstawowy deser z pomarańczy, który serwowano najczęściej w okresie Bożego Narodzenia. Miało to sens nie tylko ze względu na uroczysty charakter dania, ale też na kalendarz upraw: na Florydzie dojrzewały one późną jesienią i akurat w grudniu dotrzeć mogły do domów w innych stanach. A jednak tradycja przyjęła się przede wszystkim na południu. W latach 30. w „Evening Standard” pisano o tradycyjnych przedświątecznych przygotowaniach w Georgii:
Dla ludzi ze wsi oznacza to świeżo zabitego wieprza i sterty gorących biscuits na wielkich talerzach, a do tego pies i gotowany krem waniliowy… Mieszczuchy postawią na stole kupionego indyka i ambrozję.
W XIX wieku cały zachwyt nad ambrozją wynika z połączenia egzotycznych składników: kokosy, ananasy, pomarańcze, banany to nowe, ekscytujące smaki. W XX wieku z sałatki owocowej ambrozja przeobraziła się w słodki deser, zwłaszcza dzięki dodatkowi marshmallows – słodkich pianek, których pochodzenie sięga XIX-wiecznej Francji i o których koniecznie muszę kiedyś napisać. A w zasadzie dzięki dodatkowi piankowego kremu – bo sprzedawany w słoikach marshmallow whip, który można czasem kupić w sklepach z amerykańskimi słodyczami poprzedzał bardziej dziś znane cukierki. Do ambrozji zaczęto go prawdopodobnie dodawać pod koniec lat dwudziestych, dzięki kampanii marketingowej popularnej firmy Stephen F. Whitman & Son.

Lata 50., 60. i 70. to w Stanach Zjednoczonych galaretkowo-cukrowe szaleństwo, co pokazują także ewoluujące przepisy na ambrozję, w których pojawiają się niezliczone kombinacje owoców (takich jak wiśnie, daktyle, papaja, brzoskwinie i gruszki), elementów kremowych (jak kwaśna śmietana, słodki serek, a nawet… majonez) i dodatków smakowych jak rum, grenadina i migdały. I tak, z prostego deseru, ambrozja zmieniła się w słodką, klejącą masę najróżniejszych składników – w swych różnych wersjach pozostała jednak bożonarodzeniową ikoną amerykańskiego południa.
2 uwagi do wpisu “Świąteczne dziwy: Ambrosia”