Stambuł do zjedzenia

dnia

Jak mogliście się przekonać, kiedy pisałam o jego poprzedniej książce, jestem fanką Bartka Kieżuna i jego podróżniczo-kulinarnych opowieści. O ile jednak w Portugalii nigdy nie byłam i w zasadzie wszystko można mi o niej opowiedzieć, Stambuł ma dla mnie znaczenie szczególne, bo wizytę tam wspominam jako jedną z najpiękniejszych w życiu podróży. Jest też dla mnie, jako temat książki kulinarnej i cel wyjazdu (zakładając, że da się w ogóle podróżować), odrobinę problematyczny.

Dlaczego? Bo patrzę dziś na Stambuł głównie ze smutkiem. W 2013 roku, kiedy go odwiedziłam, co prawda Recep Tayyip Erdoğan był premierem Turcji (dziś jest jej prezydentem) i wylądowaliśmy tam tuż po protestach na placu Taksim, ale dyktatura jeszcze nie rozkwitła, akademicy nie siedzieli w więzieniach, a Hagia Sophia wciąż była muzeum. Innymi słowy, wydawało mi się w mej naiwności, że wylądowałam w mieście, w którym mogą współżyć różne systemy wartości, w którym kobiety w czadorach mijają dziewczyny w krótkich sukienkach, i wszystko jest OK. W którym królują muzyka, koty i zapach przypraw. W którym można się bawić, uczyć, myśleć bez skrępowania. Nie wiem, czy dziś, w obecnej sytuacji politycznej, znów chciałabym tam pojechać.

Inna sprawa, że z takim podejściem do podróży, to ja w ogóle za chwilę będę jeździć już tylko do państw skandynawskich (co jest o tyle ok, że – biorąc pod uwagę, że jest rok 2020 – i tak podróżujemy głównie z kuchni do salonu). Dlatego, odkładając na bok wątpliwości, otworzyłam książkę Bartka Kieżuna i dałam się porwać. Dałam się porwać opowieściom – jak zwykle po części osobistym, po części historycznym, zabarwionym nostalgią, ale i dowcipnym – zdjęciom, oddającym ogrom, różnorodność, gwar i nieprzewidywalność Stambułu na tyle, na ile to w ogóle możliwe, no i przepisom.

Przypomniałam sobie, jak uwiodły mnie tureckie śniadania – bogate, kolorowe, z jajecznymi daniami takimi jak menemen (jaja w pomidorach) i cilbir (jajka poszetowe na jogurcie z przyprawionym masłem) w centrum. Przypomniałam sobie obłędne piekarnie sprzedające listkowy borek z serem, bajgle z sezamem, czy ciasteczka z daktylami. Przypomniałam sobie zapach ryb i pikli przy moście Galata, gdzie sprzedawcy wciskali smażone makrele w bagietki. Przypomniałam sobie, jak wieczorem w knajpach przegrywaliśmy nierówną walkę z węglowodanami – moi przyjaciele wciągali kolejne lahmacuny (placki z jagnięciną i pietruszką), ja, wegetarianka, drożdżowe łódeczki pide z serami. W Stambule do zjedzenia znajdziemy przepisy na te dania i więcej – uśmiechają się do mnie zapiekane bakłażany, pilaw z bulguru, pierogi z pikantnym farszem ziemniaczanym. Niestety uśmiecha się również biszkopt z mlecznym kremem i karmelem, który oceniam na dwa i pół miliona kalorii, ale również na sporo radości.

No właśnie: radość. Po przeczytaniu książki Kieżuna myślę sobie, że – mimo wszystkich politycznych turbulencji, całego zła, które wyrządzono miastu – zwyciężą „aromat pieczonych kasztanów, nuty korzennych przypraw i słoność morza Marmara”. Zwycięży jego piękno i historia, która – czy to się komuś podoba czy nie – jest wyjątkowa dzięki swej kultywowanej przez stulecia wielokulturowości. Zwycięży Stambuł.

2 komentarze Dodaj własny

Dodaj komentarz